Książki > Po co mi chłopak?

O książce - Fragment

Po co mi chłopak?

Po co mi chłopak?

Sobota, 27 sierpnia

No i piknie, jak mawia moja kochana prababcia, za cztery dni idziemy do szkoły, a wszystkie moje przyjaciółki powariowały. Tego już moja prababcia nie mawia, bo szkołę skończyła wiele lat temu, a wszystkie jej przyjaciółki, jak twierdzi, nie żyją już od dłuższego czasu.

Dzięki temu prababcia ma spokój od wielu problemów, które zwaliły się na mnie.

Ledwie wróciłam z Mszany, w której spędzałam wakacje u prababci, babci i dziadka, a Paula zameldowała się pod naszymi drzwiami, pytając, czy wyjdę na spacer. Mama, która jej otworzyła, stanowczo poinformowała Paulę, że nie wyjdę, ponieważ dopiero co wróciliśmy po kilkutygodniowej nieobecności i teraz muszę pomóc rozpakowywać bagaże.

Pomogłam mamie w trudnej misji rozpakowywania bagaży, co polegało na tym, że wrzuciłam swoje ubrania z dużej torby do kosza na pranie, a następnie zrobiłam to samo z ubraniami mojego rodzeństwa. Potem wyjęłam z plecaka pamiętnik i wsadziłam pomiędzy zeszyty szkolne, żeby przypadkiem nikomu nie przyszło do głowy do niego zajrzeć. Zeszyty szkolne to najbezpieczniejszy kamuflaż dla pamiętnika, bo nikt normalny do nich nie zagląda, jeśli nie jest do tego zmuszony. Na koniec wysypałam resztę zawartości plecaka do szuflady i poszłam do kuchni, w której mieści się kosz na śmieci i sprawdziłam, czy przypadkiem nie ma w nim nic do wyrzucenia.

Kosz na śmieci to nasz patent na wychodzenie z domu bez względu na plany rodziców wobec nas. Zdarza się, że z rozmaitych przyczyn ja albo moje koleżanki, Paula i Blondi, nie możemy wyjść z domu, a bardzo tego potrzebujemy. Wtedy idziemy wyrzucić śmieci.

Śmietnik znajduje się na zewnątrz bloku, więc, żeby tam dotrzeć, trzeba się przejść, a skoro już człowiek gdzieś idzie, to może przy okazji załatwić parę spraw. Na przykład zajrzeć po koleżanki, które biorą swoje kosze na śmieci i razem z nimi pójść do śmietnika, który stał się czymś w rodzaju naszego klubu, w którym odbywamy poważne narady i konsultacje, jak również zwyczajne spotkania towarzyskie. Owszem, pewną niedogodnością, zwłaszcza latem, jest unosząca się tam woń, ale, jak powiadają, nie ma róży bez kolców...

Prawdopodobnie w normalnych rodzinach, zaraz po przyjeździe z kilkutygodniowych wakacji w koszu nie ma śmieci, ale moja rodzina nie jest normalna pod żadnym względem. Także pod względem produkcji śmieci. Obawiam się, że zanieczyszczamy środowisko znacznie bardziej niż statystyczny człowiek w naszej strefie ekonomicznej (produkcja śmieci zależy od strefy ekonomicznej, uczyłam się tego na ekologii, w biednych krajach ludzie produkują niewiele śmieci, bo wszystko im się przydaje, a w bogatych wyrzucają nawet zupełnie dobre rzeczy).

Dlatego pod względem potrzeby opróżnienia kosza na śmieci zawsze mogę liczyć na moją rodzinę. W ciągu niespełna godziny od przyjazdu śmieci wprost się przesypywały, który to widok ucieszył moje oczy.

- Ojej! - zawołałam, starając się, żeby nie brzmiało to zbyt radośnie. - W koszu jest tyle śmieci, że aż wyłażą. Może ja pójdę do śmietnika?

Tato, który akurat zajrzał do kuchni, popatrzył na mnie ze zdumieniem. Przez te kilka tygodni tato intensywnie pracował nad swoim doktoratem i tak go to pochłonęło, że zupełnie stracił kontakt z rzeczywistością. Najprawdopodobniej zapomniał także o moich zwyczajach. Także tych, które kiedyś go drażniły. Na przykład o moim notorycznym i długotrwałym wyrzucaniu śmieci.

- No, no... - powiedział zadowolony. - Jaka ty się zaczynasz robić... myśląca - przyznał.

Owszem. Pomysł wyjścia ze śmieciami niewątpliwie był przejawem myślenia, ale nie takiego, za jakie wziął je tato. Nie chodziło mi o to, żeby w domu nie było śmieci, panował porządek i tak dalej, tylko musiałam wreszcie pogadać z Paulą. Z Mszany nie mogłam jej nawet wysłać e-maila, bo dziadkowie i prababcia nie mają komputera, o Internecie nie wspominając. Mogłam więc wysłać stamtąd znajomym tylko jej tylko jakieś żałosne pocztówki, które trzeba wysłać na poczcie, na którą było dość daleko, więc chadzałam tam z rzadka i głównie z nudów.

Chwyciłam kosz i popędziłam. Nie do śmietnika, rzecz jasna, tylko na górę, na dziewiąte piętro, do Pauli. Osobiście mieszkam na piątym, ale żaden z sąsiadów, z którymi jechałam w windzie, nie zdziwił się, że jadę z pełnym koszem na górę, a nie na dół. Chyba już się przyzwyczaili.

Paula otworzyła mi i od razu wrzasnęła:

- Mamo! Idę wyrzucić śmieci!

Po czym wyszła z koszem, na dnie którego spoczywały dwa biedne, malutkie papierki.

Odniosłam wrażenie, że z głębi jej mieszkania doszedł stłumiony głos jej mamy.

- Przecież przed chwilą wyrzucałaś...

Ale Paula nie zareagowała na to.

Po wakacjach wydała mi się strasznie wysoka. Ona w ogóle jest wysoka, czego trochę jej zazdroszczę. Mam wrażenie, że w ciągu wakacji wyrosła jeszcze bardziej. Już od roku jest wyższa od naszych mam i z daleka wygląda na licealistkę, a może nawet na studentkę kierunku zdominowanego przez chłopaków. Studentki takich kierunków zwykle się nie malują, nie noszą szpilek i temu podobnych i ubierają się mniej więcej tak, jak przeciętne gimnazjalistki. Chciałabym tak wyglądać...

- Żałuj, że nie byłaś ze mną na koloniach... - zaczęła już na schodach.

- Żałuję - jęknęłam całkiem szczerze.

Naprawdę żałuję, że nie byłam z nią na koloniach, pomimo, że już wiem, co tam było i że wcale nie było to to, co lubię. Po prostu żałuję, że nie spędziłam wakacji w jakikolwiek sposób inny niż tkwienie we Mszanie z moją rodziną i łażenie po okolicach w tempie narzucanym przez mojego dwuletniego brata.

- Było zarąbiście! - opowiadała Paula. - Normalnie full wypas i generalnie total!

- Co takiego? - spytałam zdumiona.

Paula od pewnego czasu udziela się na forum dla fanów Harry Pottera, dopisujących dalsze ciągi i brakujące fragmenty tej serii czyli tak zwane fan-fiction. Tam nauczono ją, że używanie takich słów, jak "wypas" albo "total" strasznie o człowieku świadczy, ponieważ jest to język "blogaskowy". Używają go średnio oczytane jedenastolatki, które na swoich różowo-turkusowo-cytrynowych blogaskach zwierzają się z tego, co jadły na obiad i żebrzą o "komcie". Paula wyśmiewa się z w takich blogasków i ich języka przy każdej okazji, a teraz nagle sama tak mówi...

- Seryjnie! Kolonie odjechane na maksa! - dorzuciła radośnie. - Choć zdarzały się też wtopy i czasem była padaka. Zwłaszcza parę osób wiochę odwalało, ale generalnie spoks... Co tak patrzysz?

Dawno nie słyszałam, żebyś tak mówiła - przyznałam.

Paula przez chwilę się zastanowiła, wreszcie stwierdziła.

- No bo dawno nie bawiłam się tak pałerancko! Normalnie żałuj, że cię nie było! Żałuj!

- Żałuję - powtórzyłam.

Dopiero na śmietniku, po wyrzuceniu zawartości koszy do kubła, dowiedziałam się od Pauli więcej szczegółów na temat kolonii. Otóż było tam trochę wiochy, którą robiło parę "dresowatych pasztetów", ale reszta towarzystwa, w tym Paula, była "spoks i wporzo" i "generalnie" mieli "full wypas".

Robiliśmy ogniska i normalnie śpiewaliśmy piosenki harcerskie - Paula pękała ze śmiechu, opowiadając mi to. - Wiesz, takie, że knieje szumią i jarzębina coś tam... seryjnie super to było... Siedzieliśmy tak wokół tego ogniska i śpiewaliśmy, a tu taki normalnie zmrok zapadał i naprawdę te knieje tak szumiały, że aż ciary chodziły po plerach. Knieje to są drzewa, nie? - upewniła się.

- Nie wiem - przyznałam.

Co prawda jestem córką eksperta w dziedzinie onomastyki, ale przecież nie muszę znać znaczenia wszystkich słów.

- No w każdym razie coś tam generalnie szumiało na wietrze - ciągnęła Paula - załóżmy, że knieje to były i one tak szeleściły, te knieje, a myśmy śpiewali i normalnie taki klimacior powstawał, że szok. To było generalnie lepsze niż dyskoteki - westchnęła zachwycona.

Nie wierzyłam własnym uszom. Paula zawsze nienawidziła dyskotek.

- Mieliście tam dyskoteki? - spytałam ostrożnie.

- Tak! - Paula zrobiła rozmarzoną minę. - Full wypas! Generalnie muza taka niezbyt w moim klimacie, bo głównie hip-hop i techniawka albo różna popelina, ale co tam? Grunt, że klimacior powstawał, jak trzeba i było cool. Seryjnie wytańczyłam się za całe życie, szkoda tylko, że generalnie tańczyłam sama, bo... - Nagle posmutniała. - Bo generalnie to chyba jestem do bani...

- Jesteś do bani? - Już nic nie rozumiałam.

- No do bani, wiesz, nikt mnie nie lubi... - bąknęła.

- Co ty gadasz? - oburzyłam się. - Jak to nikt cię nie lubi? A ja? A Blondi? A Nika?

Pauli to nie satysfakcjonowało.

- Wy się nie liczycie - stwierdziła. - Wy jesteście dziewczynami...

- No to co? - spytałam lekko urażona. Nie cierpię, jak jakiś zakompleksiony facet twierdzi, że kobiety są gorsze od mężczyzn, tak ogólnie albo w czymś tam, a jeśli coś takiego sugeruje kobieta... w dodatku w moim wieku! I to moja przyjaciółka, Paula! - Sama też jesteś dziewczyną - przypomniałam jej.

- No właśnie - Paula smutno pokiwała głową.

Zaniepokoiło mnie to.

- Wolałabyś być chłopakiem?

Popatrzyła na mnie jak na UFO.

- Nie! - zaoponowała. - Wolałabym tańczyć z chłopakiem! I żeby chłopcy mnie... lubili...

- Aaa! - zrozumiałam.

Paula zainteresowała się chłopakami. To coś nowego. Dotychczas wystarczali jej Harry Potter i Severus Snape, ze wskazaniem na tego drugiego.

- Żaden chłopak nie chciał ze mną tańczyć, bo generalnie wszyscy byli ode mnie niżsi - wyznała smutno. - Seryjnie...

- Seryjnie? - powtórzyłam ze zdumieniem. Starałam się dojść, co to słowo oznacza dla Pauli, bo po długich tygodniach izolacji w Mszanie straciłam kontakt z aktualnie używanym językiem.

- No: na serio - wyjaśniła mi zniecierpliwiona Paula, po czym przyjrzała mi się krytycznie. - Ty mnie nie rozumiesz - stwierdziła z lekkim przerażeniem.

- Daj spokój! Nie rozumiałam tylko, co to znaczy "seryjnie" - próbowałam się wytłumaczyć, ale Paula patrzyła na mnie z jakąś taką wyższością i dziwnie szybko ucięła rozmowę.

Chyba miała rację, bo naprawdę jej nie rozumiem.

Potem, na schodach trochę się na mnie boczyła, ale w pomiędzy drugim a trzecim piętrem zaczęło jej przechodzić i znowu zaczęła opowiadać o ogniskach i kniejach.

Nie wiem, ile jeszcze by o tym mówiła, gdyby moja mama nie otworzyła drzwi, wołając:

- Ania! Do domu!

A tam oberwało mi się za to, że ledwie przyjechałam, a już zabieram kosz na pół dnia.

Szczegółów nie słuchałam (pewnie i tak były takie jak zwykle, że mama w moim wieku wyrzucała śmieci w dwie sekundy, a potem robiła ważniejsze rzeczy, podobnie jak moje idealne kuzynki Marta i Greta). Byłam zajęta myśleniem o tym, co powiedziała mi na koniec Paula: że ona osiągnęła następny etap rozwoju, którego ja jeszcze nie osiągnęłam.

Kolejna osoba sugeruje mi, że jestem porządnie opóźniona rozwoju. Może coś w tym jest?

Z Paulą stało się coś niedobrego, a ona uważa, że to jest właśnie coś dobrego... I co tu zrobić?

Kiedy zmywałam po obiedzie, wpadła po mnie Blondi. Z koszem na śmieci. Mama, która otworzyła drzwi, powiedziała jej, że dopiero co wyrzucałam śmieci, a teraz jestem zajęta czymś innym, ale popędziłam do korytarza, bo nie widziałam Blondi jeszcze dłużej niż Pauli, niemal od początku wakacji.

- Cześć Blondi! - przywitałam się. - Jak było u taty?

Rodzice Blondi są rozwiedzeni i jej tata mieszka teraz w Warszawie. Wraz z nową żoną i dwójką przyrodnich braci Blondi.

- Hej! - ucieszyła się Blondi. - Było super!

Też jakby wyższa, a przy tym opalona i elegancka.

Przekonałyśmy mamę, żeby pozwoliła mi wyjść, kiedy skończę sprzątać.

- Opowiem ci, jak było! - obiecała podekscytowana Blondi. - Ty też mi opowiesz!

Pomyślałam, że pewnie znowu się zakochała i myśli, że ja też. I że jak jej opowiem to, co robiłam, będzie głęboko rozczarowana. Bo chciałam jej opowiedzieć, że miałam święty spokój i całymi dniami mogłam pisać. I przy tej okazji odkryłam, co tak naprawdę chcę w życiu robić: pisać. Ale już nie książki, tylko felietony i eseje. Ewentualnie reportaże. Chcę być dziennikarką, a dokładnie: publicystką lub naukowcem, wgryzającym się w zapomniane teksty i odkrywającym na nowo prawdy, które pokrył mrok czasu. Najlepiej badaczem literatury. Taka praca to prawdziwe wyzwanie, znacznie większe niż pisanie książek beletrystycznych, które każdy głupi potrafi napisać.

Nie myliłam się. Blondi zakochała się w jakimś Bartku, który pomagał przy remoncie garażu jej taty i miał już prawie siedemnaście lat! Tylko niestety komórka mu się zepsuła albo skończyła mu się karta, bo chociaż w ciągu tych kilku dni od przyjazdu Blondi wysłała mu ze sto esemesów - nie odpisał jej na żaden.

Przyszło mi do głowy, że przyczyna może być inna, ale nie śmiałam o tym powiedzieć Blondi, żeby jej nie dobijać. Wystarczyło, że musiałam patrzeć, jak się martwi tą skończoną kartą (względnie zepsutą komórką) Bartka.

No i Blondi nie dowaliła mi tak, jak Paula. Nie powiedziała, że nie osiągnęłam jej etapu rozwoju, tylko współczuła mi, że spędziłam wakacje w miejscu, gdzie nie było żadnego fajnego chłopaka w którym mogłabym się zakochać dla zabicia czasu. Zgodziła się ze mną, że takie wakacje to marnotrawstwo. Niestety nie chciało jej się słuchać o tym, co czasie wakacji wymyśliłam, ani o moich planach na przyszłość.

Wróciłam przepełniona planami i ambicjami i co zastałam? Moje najlepsze przyjaciółki, których ani trochę nie interesuje mój rozwój i przyszła kariera. W ogóle nie interesuje ich mój los, bo nie mam chłopaka. A po co mi chłopak do tego wszystkiego? Nie mam pojęcia!

Pomyślałam, że mam jeszcze jedną kumpelkę - Nikę, która dwa miesiące temu wyprowadziła się na Prądnik. Miałam nadzieję, że chociaż Nika pozostała normalna i sprawdziłam skrzynkę mailową. Wtedy zrozumiałam, że nadzieja matką głupich.

Nika przysłała mi sporo maili, które z trudem wyłuskałam spod reklam bankowości internetowej, nocnych klubów w Warszawie i Gdańsku, sklepu dla kobiet w ciąży, który od dłuższego czasu koniecznie chce mi coś sprzedać oraz laserowej depilacji, do której miał mnie zachęcić wizerunek pięknej kobiety o sumiastych wąsach, podkręcanych na żelu. Dobrze, że mam filtr antyspamowy, bo mogłoby tego być jeszcze więcej i licho jedno wie, co bym tam znalazła...

Niestety treść maili od Niki była równie porażająca. I monotematyczna. Wszystko kręciło się wokół niejakiego Jarka.

Ów Jarek:

- w pierwszym mailu był jedyną osobą na tej durnej ulicy, która ze mną rozmawia

- w drugim mailu okazało się, że mieszka w sąsiednim domu i kiedy się nudzę (czyli przez większość czasu), wyglądam przez okno czy czasem nie ma go przed domem, a jeśli jest to wychodzę do ogródka i sobie rozmawiamy

- w trzecim mailu okazało się, że Jarek dostał się do tego samego gimnazjum, co ja, strasznie mnie to ucieszyło, bo poza Eugeniuszem nie znam tam nikogo

- w czwartym mailu Jarek okazał się całkiem niegłupi, miło mi się z nim rozmawia, choć gadamy w sumie o niczym

- w piątym mailu Nika wyjawiła mi prawdę ukrytą nie wiem, czy Ci napisałam, że Jarek jest przystojny. ;-), zaskoczyła mnie też wiadomością, że Jarek ma mięśnie rąk. Niebywałe!

- w szóstym mailu Nika napisała, że zaczęła pisać bloga, to było nawet ciekawe, bo wreszcie poruszyła nowy temat, ale zrobiła to bardzo pobieżnie Zaczęłam pisać bloga, ale zaraz przestałam, bo dałam temu Jarkowi adres i on tam zajrzał. Teraz się boję, że jak znowu coś napiszę, to on tam wejdzie i to zobaczy

- w siódmym mailu Nika narzekała, że musi wyjechać na obóz językowy, gdzie na pewno nie będzie nikogo normalnego i wolałaby nudzić się w domu jak dotychczas

- w ósmym cieszyła się, że jedzie na obóz językowy, bo okazało się, że Jarek też wyjeżdża, ale na obóz żeglarski, też nad morze! Żeglarstwo to podobno pasja tego Jarka i Nika uważa, że dlatego ma on takie mięśnie rąk.

Nie wiem, czy Nice z tego wszystkiego nie umknęła gdzieś informacja o długości linii brzegowej Morza Bałtyckiego i nie ma świadomości, że nad morzem jest więcej niż jedno miejsce, w którym można urządzić obóz...

Kiedyś miałam trzy przyjaciółki, z którymi mogłam porozmawiać. Potem przyszły wakacje i wygląda na to, że coś się pozmieniało.

Copyright by Katarzyna Majgier 2006 - 2012